Od zawsze najbardziej lubię rośliny dziko rosnące. Potem ogrodowe. Najmniej wszelkie masowo uprawiane. Grzyby – wiadomo – są poza wszelkimi klasyfikacjami! Zresztą grzyby to nawet nie rośliny, to osobne królestwo żyjątek. Grzyby są po prostu wyjątkowe:)
Dawno temu ukształtował się mój kanon botanicznego piękna i taki pozostał po dziś dzień.
Sto razy bardziej cieszy moje oko grubaśny i wypasiony czerwony ogrodowy tulipan albo zamszowy, fioletowy, dorodny irys, niż ich kwiaciarniane odpowiedniki! W maju wykupuję “od baby” całe dostępne na ulicach Wrocławia zapasy piwonii, a jesienią działkowe bukiety skomponowane z astrów, nagietków, dalii czy zasuszonych zatrwianów.
Ale nic w moim przekonaniu nie równa się temu co rośnie w lesie, na polach i na łąkach! Bukiet leśnych kwiatów, które przywiozę do domu razem z grzybami jest dla mnie najpiękniejszy. Kocanki piaskowe, krwawnik, dzikie goździki, macierzanka, świerzbnica leśna, lnica pospolita – jak to się wdzięcznie potem prezentuje w domu! (świerzbnico leśna, lnico pospolita, ale mogłybyście mieć ładniej na imię).
Do wielu kwiatów i ziół mam ogromny sentyment. Piwonie prosto z ogrodu na urodziny przynosiła mi Ada. Piękne bukiety z suszonych kwiatów robiła siostra mojej mamy. Lubiłam jej pomagać w polu i w ogrodzie, a suszone kwiaty mam często w domu, na przykład kocanki albo te… no… zatrwiany – jestem pewna, że jakoś inaczej się na nie potocznie mówi, ale za nic nie mogę sobie przypomnieć jak!
Szczególne miejsce w moim sercu zajmują te rośliny, które kojarzą mi się z moją mamą. Te które razem zbierałyśmy, te, które ona lubiła, a nawet te, którymi mnie katowała dla zdrowotności. Mamine na zawsze pozostaną dzikie róże, cykoria podróżnik, dzikie goździki, krwawnik, kozieradka, jaskółcze ziele, irysy…
Brak komentarzy