Przebiśniegi – jedne z pierwszych kwiatów, zwiastun wiosny, obietnica nadejścia lepszych czasów. Dla mnie zawsze jakieś nieosiągalne. Rok w rok łypię na nie ukradkiem przez ogrodzenia cudzych ogrodów. Podziwiam i wzdycham do nich z daleka. Ogród botaniczny otwiera się już po okresie kwitnienia przebiśniegów, więc nie ma dla mnie publicznego źródła tego gatunku.
Każdej wiosny mam ochotę dać ogłoszenie: “kto da mi sfotografować swoje przebiśniegi?” (no tak, wiem, każdy ma swoje dziwne marzenia).
Biorę sprawy w swoje ręce
Dość z tym – pomyślałam zeszłej jesieni i posadziłam cebulki przebiśniegów (rękami męża, bowiem ja się boję robactwa), odgrażając się, że już w lutym zawisnę nad nimi ze swoim aparatem. Coś tu nie halo, myślę sobie dalej, gdy przebiśniegi wyrosły w ogrodzie sąsiada, w innych ogrodach mijanych w drodze na przystanek autobusowy, a także nawet w lesie – jak donosili na facebooku! Co za granda! Gdzie moje przebiśniegi?
Gdzie te cholerne przebiśniegi?
Ogród już się zieleni setkami liści tulipanów, przyciągają wzrok fioletowe płatki krokusów, ożyła trawa, przyatakowały pierwsze chwasty (witam je u siebie z “miłą chęcią”).
Machnęłam więc ręką na to nieudane przedsięwzięcie, trudno, jacy ogrodnicy, takie plony, może “ptacy wyżarli”, może “przymarźli”, będę się pastwić nad tulipanami skoro tak.
Nadzieja umiera ostatnia
I jednak, gdy gdzie indziej zaczynają przekwitać, u nas wystrzelił…. przebiśnieg… sztuk jedna.
I mimo pierwszych niepowodzeń ogrodniczych, mogłam w tym roku wreszcie dać upust swoim fotograficznym marzeniom z udziałem przebiśniegów, bo do swojego ogrodu zaprosił mnie wujek Jan S.
Brak komentarzy