Całą majówkę spędziłam w Naturze! Objechałam prawie wszystkie swoje topowe miejscówki. Natura bardziej niż kiedykolwiek wzywała mnie do siebie. Bez względu na pogodę, bez względu na głos z tyłu głowy mówiący: ogarniaj inne tematy!
Majówka na własnych ziemiach i we własnych dżunglach
Byłam wszędzie. We wszystkich swoich miejscach często odwiedzanych, poza Kosarzynem. W Lesie Mokrzańskim (kilka razy), w Miliczu, w Borach Dolnośląskich.
Las Mokrzański i liściasty las pod Miliczem wyglądają teraz jak dżungla. Drzewa skąpane w młodej zieleni, poszycie bujne i bogate. Przedzierałam się przez te krzaki i czułam się jak w Raju. Są więc (ograniczając się do tych, które najbardziej utkwiły mi w pamięci): dywany gwiazdnicy, jasnoty, glistnik jaskółcze ziele, kwitnące poziomki, konwalie, kokoryczki, pokrzywy.
Majówka: epizod konwaliowy <3
Można powiedzieć, że tematem przewodnim wszystkich moich wyjazdów były konwalie. Zapragnęłam je fotografować. Chciałam się tak nafotografować konwalii, że aż mi wyjdzie bokiem. A masz! Fotografuj! Jeszcze więcej konwalii! Fotografuj póki są. Fotografuj póki siądziesz za biurkiem klimatyzowanej korpo.
Dopisały przednio! Odkryłam milion miejscówek, głównie prawie pod nosem, w podwrocławskim Lesie Mokrzańskim.
Konwalie to bardzo wdzięczny temat fotograficzny. Absolutnie urocze, małe kwiatuszki, jak jakieś kubeczki dla elfów. Ale najpiękniejsze w konwaliach są liście! Jakie one tworzą formy! Formy płynne, tajemnicze, zmysłowe.
Majówka: jakże miły i niespodziewany epizod grzybowy!
Moje lasy typowo grzybowe, sosnowe, takie jak Piękocin pod Miliczem czy Bory Dolnośląskie, nie robiły aż takiego wrażenia jak te liściaste dżungle, które w ostatnim czasie szturmem podbijają moje serce. Czekają na główny sezon grzybowy. Do tego, mimo że to dopiero maj, już są udręczone suszą (☹, co się dzieje na tym świecie, do cholery?!)
Za to, na pożegnanie wypadu w Bory Dolnośląskie, przytrafiła mi się fenomenalna niespodzianka! Pierwszy raz w życiu znalazłam piestrzenice kasztanowate! No dobra, jeśli mam być całkiem szczera, to pierwszy raz w życiu w środowisku naturalnym. Dwa lata temu, raz, widziałam u Wujka Jasia Stasia na korze przed domem. Ale to się nie liczy.
Zamajaczył mi grzybowy kształt i rudawy, ciemny brąz kolor, który w pierwszej chwili zanegowałam, wrzucając do kategorii złośliwych przewidzeń. Potem jednak obraz się zmaterializował, serce zabiło mocno, wykrzyczałam kilkakrotnie na cały las i na całe gardło soczyste, szczęśliwe ja pierdolę, po czym rzuciłam się do robienia zdjęć, jeszcze w locie zmieniając obiektyw.
A to gnojki z tych piestrzenic! Idealnie zlały się z zardzewiałymi puszkami po konserwach, których w okolicy nie brakowało, bowiem piestrzenice rosły przy rzece Kwisa, które stanowi ewidentnie (sądząc po ilości pozostawionego przez ludzi syfu) częste miejsce biwakowania i randek na odludziu.
Tak czy siak, niezmiernie się cieszę, że odkryłam swoją nową miejscówkę grzybową. Modliłam się o choć jednego smardza, żeby zrobić większą furorę na blogu i w internetach, ale niestety – nie znalazłam.
Pietrzenice to grzyby trujące. Kiedyś ponoć jedzono po długim gotowaniu, mającym na celu wyeliminowanie z nich trutki (gyromitryny). Ja nie jestem tak zdesperowana. Tak szczerze mówiąc to nawet i smardze – choć jadalne i przez wielu cenione – mi nie podchodzą.
Natomiast piestrzenica jako trofeum, a nie wartość użytkowa i tak zrobiła dla mnie ogromną robotę.
Brak komentarzy