Podgrzybkowa sobota w Nowej Bystrzycy i prawdziwkowa niedziela w Szklarskiej Porębie, o czym więcej może marzyć zapalony grzybiarz?
Może jedynie o odrobinie odpoczynku i o tym, żeby te grzyby były gdzieś bliżej. Bo w weekend przejechałam z 500 km. Pomyśleć, że kiedyś mieszkałam po prostu w lesie.
Sobota w Nowej Bystrzycy
Na sobotę wybrałam znowu Nową Bystrzycę. Cały tydzień myślałam o tym nowym lasku ze sromotnikami, okratkami i najpiękniejszymi kozakami czerwonymi, o tej różnorodności, o tych okolicznych łąkach, być może wreszcie z kaniami, o tym rześkim powietrzu, wilgoci.
Cholernie się zdziwiłam (i uśmiałam z samej siebie), bo na MOIM (!) parkingu stały 4 auta. Jezu, jakie ja mam jednak poczucie własności, jaką potrzebę bycia samej.
Rzut oka do wiader i koszy grzybiarzy na parkingu upewnił mnie w tym, że wykosili MOJE grzyby. Zaniepokojona ruszyłam w głąb lasu.
Było cuuuudownie! Potwierdza to moją teorię, że jak grzyby są, to są i koniec, bez względu na to, ile osób pójdzie do lasu i bez względu na to, o której w tym lesie się wyląduje. Nie wierzę w żadne tam szóste rano 😛 (chyba że się jedzie podziwiać wschód słońca w lesie, co mi jeszcze nie było dane :D).
Początek wypadu różnorodny, przyjemny, a las, który podejrzewałam tydzień wcześniej o podgrzybkowy charakter, udowodnił, że miałam słuszność. Podgrzybków prześlicznej urody rosło w nim na pęczki! <3
Po kilku godzinach przenieśliśmy się ze 20 km dalej, do Lasówki. Widoki mega, natomiast jak chodzi o grzyby to raczej kiepsko (przynajmniej w naszym przypadku, bo Oraczewscy nacięli <3 – jesteście niesamowici!).
Niedziela w Szklarskiej Porębie
Dojazd zajął 3 godziny! Na parkingu dramat. Na tzw. „zakręcie śmierci” chyba z 50 aut! Ludzie przy drodze z pełnymi koszami. Zmaterializowało się wreszcie słynne grzybiarskie powitanie: „Tu nic nie ma”, usłyszeliśmy je z sąsiedniego auta od ludzi z pełnymi już koszykami grzybów. Wiedziałam, że nic nie da zmienianie miejsca, bo całe Izery były pełne dolnośląskich poszukiwaczy grzybów.
Bardzo szybko niespodziewane znalezisko: 9 sztuk małych prawdziwków koło siebie. Przy leśnej drodze, w rowie. Kocham zbierać metodą „na moją mamę”, czyli właśnie przy takich leśnych ścieżkach <3
Ja Wam dam tu nic nie ma, rzuciłam sobie pod nosem.
Potem faktycznie nic nie było, i to długo. Ogólnie sytuacja wyglądała następująco: przeszliśmy z 15 km po tych górach i we dwójkę nazbieraliśmy dwa średnie koszyki grzybów, głównie prawdziwków. Trzeba było się naprawdę „grubo” nałazić, żeby wyjąć te dwa kosze.
Jednak i tak miałam poczucie obfitości: graficzkę ułożyłam, piękny kosz grzybowy ułożyłam, namarynowałam, nasuszyłam, mam na prezent dla kuzynki, przejadłam na świeżo.
I tak nie wyobrażam sobie niczego milszego, niż spędzenie weekendu w lesie. Mimo odległości od domu, mimo że przysłowiowe nogi wchodziły do przysłowiowej dupy, mimo roboty po nocach z grzybami.
To jest po prostu moja najulubieńsza rzecz.
I wiem, że w wielu rejonach Polski nie ma w ogóle grzybów. I tak mam szczęście, że mamy te dolnośląskie góry.
Brak komentarzy